wtorek, 7 stycznia 2014

Zakazana archeologia – zła siostra bliźniaczka archeologii

W wielkim i niesprawiedliwym skrócie archeologię można podzielić na naukową oraz fantastykę. Do pierwszej kategorii należy wszystko to, czego studenci uczą się na wykładach, co jest dokładnie policzone, skatalogowane i sklasyfikowane oraz układa się w pewną logiczną i racjonalną całość. Liniowy rozwój cywilizacji, ewolucja form oraz technik, koegzystencja, naśladownictwa i importy. Schludne, przewidywalne i prawdopodobne aż do bólu. Kilka tysięcy stron faktów, oprawionych w porządną okładkę, zajmuje wielkie regały bibliotek i pomiędzy sesjami obrasta kurzem. To właśnie archeologia naukowa, prawdziwa, jedynie słuszna – flaki z olejem dla przeciętnego obywatela. No bo co w tym odkrywczego i ciekawego? Garnek to garnek, nawet jeśli w kawałkach, szpila, miecz, moneta – wszystko takie jakieś przeciętne i codzienne.
Niekiedy jednak zdarzy się znalezisko, z którym naukowa archeologia nie potrafi sobie poradzić w satysfakcjonujący dla społeczeństwa sposób. Archeolog najczęściej nazwie to „obiektem kultowym” i przejdzie dalej. Ale właśnie nad tym pochyli się przeciętny obywatel. Chorobliwa niekiedy potrzeba szukania teorii spiskowych, niezaspokojona ciekawość mocy nadprzyrodzonych, podejrzliwa postawa względem naukowców głoszących jedną słuszną wersję świata, to idealne podłoże dla wyrastania wielu alternatywnych wersji historii życia na Ziemi. Tak rodzi się archeologia „zakazana”, dla naukowców: fantastyka. I nie ma co ukrywać, teorie głoszone przez badaczy „zakazanych archiwów” są kuszące, interesujące i wprowadzają do codzienności element magii, obcych światów, po prostu tajemnicy. Przecież jeśli już interesować się przeszłością to tylko taką, gdy wróżbici wieścili upadek internetu, architekci współpracowali z kosmitami, kapłani potrafili władać żywiołami a wodzowie mieli na swe usługi armie nieumarłych.
Oczywiście fakt jest taki, i należy go uznać z całą stanowczością, że nie wiemy na 100%, jak kiedyś było. Wszystko to, co myślimy o przeszłości to tylko interpretacja artefaktów, mniej lub bardziej prawdopodobna. Wobec tego każdy naukowiec, w tym także archeolog, musi lawirować pomiędzy swoimi przekonaniami i siłą swych argumentów, a smutną świadomością swej omylności i niewiedzy. W takiej sytuacji najprościej i najbezpieczniej interpretować coś, co ma odniesienie do współczesnej rzeczywistości. Przedmioty, które łatwo nazwać, łatwo też umiejscowić w kontekście życia codziennego w dawnych czasach. A co, gdy spod szpachelki wyłania się coś, co nijak niczego nie przypomina? Jak przedstawić zabytek, którego nie można podpisać inaczej niż „obiekt kultowy”? Dla archeologa taki opis jest w pewnym sensie wyczerpujący – przedmiot, który był wykorzystywany podczas praktyk kultowych, odnosi się do wierzeń i światopoglądu ówczesnych. Rzadko kiedy można powiedzieć coś więcej z całą stanowczością na ten temat – bo i skąd mamy wiedzieć, co myślał taki reprezentant grupy zbierackiej baaardzo dawno temu? Archeolodzy w tej chwili nie mogą powiedzieć nic pewnego, ale pasjonat przeszłości nie może czekać, on chce już teraz poznać tajemną wiedzę ludzi, którzy musieli przecież korzystać z mocy nadprzyrodzonych, by przeżyć bez prądu i smartfonów.
Problem polega na tym, że dla archeologa, wszystko, czego nie da się udowodnić, uprawdopodobnić, potwierdzić i wesprzeć licznymi znaleziskami, nie jest prawdziwe. Dla statystycznego zjadacza chleba, prawdziwe jest to, co usłyszy i zobaczy. I nawet jeśli w telewizji wyemitowany zostanie rzeczowy i ciekawy wywiad z profesorem na temat kuchennej ceramiki kultury łużyckiej, to mało kto wytrwa do jego końca. Natomiast paradokument, wzbogacony efektami specjalnymi, pełen zawieszonych pytań i niedomówień, ze ‘specjalistami’ o błyszczących oczach i potarganych włosach, z mroczną muzyką w tle – to jest odkrywcze, fenomenalne, wreszcie ktoś mówi o tym głośno, demaskuje oszustwa i pokazuje całą prawdę o przeszłości ludzkości!
Nie można udowodnić, że Majowie kontaktowali się z kosmitami - i to jest archeologia naukowa. Ale bijąc się w piersi, trzeba sobie w końcu powiedzieć, że nie można też udowodnić, że tego nie robili – i to jest grunt, na którym rośnie archeologia zakazana. Oczywiście nie da się tego ze sobą pogodzić i stworzyć wspólnej wersji historii. Archeolog może zaszaleć jedynie przy tworzeniu teorii dotyczących np. zasięgu wpływów celtyckich na ziemiach polskich, ale jedno nieopatrzne słówko o kosmitach zrujnuje cały pieczołowicie budowany autorytet na 3 pokolenia do przodu. Przynajmniej do czasu, aż istnienie kosmitów nie zostanie naukowo udowodnione. 
A.L.

piątek, 20 grudnia 2013

Dobry archeolog i zły archeolog

O archeologach czyta się w gazetach, czasem słyszy się w wiadomościach, niekiedy też w opowieściach znajomych. Na co dzień rzadko kto ma z nimi kontakt, częściej korzysta się z usług elektryka, fryzjera czy nawet jasnowidza, niż archeologa. Nie wiadomo, jaki jest, jak wygląda, czego się po nim spodziewać. Przychodzi znikąd by raz na jakiś czas wywrócić życie do góry nogami, a to niesamowitym odkryciem, a to swoją nachalnością przy budowie dróg i autostrad, by znów odejść, nie wiadomo gdzie. Archeolog to prawie taki mityczny stwór: powiadają, że istnieje, ale tylko nieliczni spotkali osobiście. Jako element tajemniczy, który jedną nogą i dwoma rękami jest w przeszłości, wzbudza w ludziach zainteresowanie. A ze względu na to, czym się zajmuje (lub raczej: czym się zajmuje w opinii społeczeństwa), wzbudza w obywatelach najróżniejsze emocje, od fascynacji graniczącej z uwielbieniem, przez litość i współczucie, aż po paniczny lęk i zdecydowaną niechęć.
 
Żeby cieszyć się uznaniem i respektem, a także mieć szanse na awans na idola a nawet zdobyć autorytet, archeolog musi spełniać trzy istotne warunki. Po pierwsze musi być daleko, najlepiej w Egipcie albo Ameryce. Po drugie – musi odkryć nieodkryty dotąd grobowiec/pałac/świątynię, z kilkoma kilogramami czystego złota oraz kamieniami szlachetnymi. Żeby tego dokonać, i tak musi być daleko, bo według tzw. opinii publicznej u nas nie ma nic godnego odkrywania. Czyli warunek pierwszy i drugi może spełnić „za jednym zamachem”. Warunek trzeci jest opcjonalny, dwa pierwsze już wystarczą by przykuć uwagę i wywołać błysk zaciekawienia w oczach. Trzeci natomiast może wznieść archeologa na wyżyny i sprawić, by artykuł o nim w gazecie publicznej był dłuższy niż jeden akapit – musi odkryć coś, co zmienia dotychczasowy pogląd na jakąś rzecz. Istotne jest przy tym również to, czym ta rzecz jest. Nie należy mieć raczej większych nadziei na powstanie własnego fanklubu, po udowodnieniu tezy, że produkowano również specjalne pięściaki dla leworęcznych. To musi być coś naprawdę wielkiego i najlepiej, żeby dotyczyło całego świata, choćby to był jego koniec.

Niestety nieliczni mają szansę na zajęcie miejsca w tej grupie wielbionych i napawających rodaków dumą – po prostu na świecie jest coraz mniej nieodkrytych grobowców ociekających złotą biżuterią. Większość archeologów pozostaje w kraju i wykonuje tutaj swoje obowiązki, najczęściej wynikające z Ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami. Można by rzec – na swoje nieszczęście. Właśnie ta grupa archeologów wchodzi w interakcję ze społeczeństwem, zwykłym szarym obywatelem. I właśnie ta grupa obala mity o pięknym, młodym, wysportowanym poszukiwaczu Świętego Graala i ponętnej acz szalenie inteligentnej badaczce posągów z czasów przedchrześcijańskich. Archeolodzy ci nie szukają poematów Homera zapisanych językiem prasłowiańskim, ani nawet dowodów na istnienie wysokorozwiniętej cywilizacji z czasów przed założeniem Rzymu. Oni wykopują kawałki potłuczonych doniczek i garnków (w jakich babcia jeszcze mąkę trzymała) tylko po to, aby opóźnić rozwój infrastruktury w kraju! I to pół biedy, że gdzieś wstrzymali wylanie asfaltu na kolejnej autostradzie, gorzej gdy panoszą się na ulicy przy ulubionej piekarni, a nawet w prywatnym ogródku, bo szwagier zgłosił, że chce fundament zrobić pod altankę! Szwagier się denerwuje, bo już zaczął organizować imprezę imieninową a tu prace się przedłużają, wykopy się rozszerzają, a jeszcze zapłacić za to musi. I rwie włosy z głowy i rozsiewa ploty o archeologach, że to nie ludzie, że sumienia nie mają, że też akurat musieli u niego znaleźć jakieś cmentarzysko jakichś barbarzyńców, o których on nigdy nie słyszał przecież. Szwagier pożalił się listonoszowi, listonosz pani z kiosku, ona zaś panu, który codziennie rano kupuje u niej gazetę, on powiedział sąsiadce, itd… I wszyscy w całym mieście wiedzą, że imieniny będą skromne, bo gospodarz ma rozorany ogródek i pusty portfel. Przez kogo? Przez tych okropnych archeologów, którzy tylko patrzą, jak uprzykrzyć życie porządnym obywatelom. 

Aby dodać tragizmu do tej sytuacji, można także pokusić się o stwierdzenie, że jeden archeolog może z wroga publicznego stać się dumą narodową, o ile oczywiście zechce w końcu wyjść z tego ogródka szwagra i pojechać do Egiptu. 

Opinia publiczna na pstrym koniu jeździ. Aby zyskać jej przychylność, archeolog musi zrobić dla świata coś pożytecznego. Szczepionki nie odkryje, nie znajdzie wody na Marsie, trudno mu też będzie wygrać w konkursie wokalnym (praca w pyle może mieć wpływ na delikatne struny głosowe ;) Może jedynie pokazać cuda-dziwy, jakich nie widzieli mieszkańcy wsi i osad, udowodnić, że tutaj kiedyś też żyli ludzie i to żyli wspaniale albo potykali się o takie same problemy jak my. Czy to jest jednak pożyteczne? Dla przeciętnego obywatela i losów świata – niezbyt. Czy to jest wartościowe? Dla przeciętnego obywatela i na czarnym rynku – jeśli jest ze złota i lapis lazuli. Czy to jest chociaż piękne? Dla przeciętnego obywatela zwiedzającego muzeum – jeśli jest kunsztownie wykonaną biżuterią. 

Smutna prawda jest taka, że jeśli sami archeolodzy nie nauczą społeczeństwo, jak podziwiać ceramikę codziennego użytku, jeśli nie dadzą się poznać pod strzechami, nie pokażą, że nie niosą za sobą zniszczenia i zagłady, to zawsze będą nieproszonym gościem u szwagra.
A.L.

czwartek, 12 grudnia 2013

Po czym poznać, że jesteś prawdziwym archeologiem?

  1. Zawsze patrzysz pod nogi – Twoje życie to nieustające powierzchniówki.
  2. Wiesz, czym się różni łopata od szpadla.
  3. Oraz niwelator od teodolitu.
  4. Wiesz, że nie chodzi się po plancie.
  5. Nigdy nie siadasz na profilu.
  6. Obudzony w środku nocy, potrafisz wymienić wszystkie odmiany krzemienia.
  7. Zawsze próbujesz skleić potłuczone talerze.
  8. Używasz słowa „wylew” przy opisywaniu serwisu domowego.
  9. Przy krojeniu tortu, podziwiasz wielowarstwowy profil.
  10. Znasz pierwiastek z 50 i 200.
  11. Ubrania dzielisz na: wyjściowe, domowe i na wykop.
  12. Tych ostatnich masz najwięcej.
  13. Wiesz, że ciepła bielizna to poważna sprawa.
  14. Zazdrościsz kumplowi lepszej szpachelki.
  15. W Twoim samochodzie jest piach. Dużo piachu.
  16. Masz pewność, że ludzie nie polowali na dinozaury.
  17. Wiesz, dlaczego Indiana Jones nie postępuje metodycznie.
  18. Byłeś na A1 zanim ją zbudowano.
  19. Znasz wszystkie regionalne trunki. We wszystkich regionach.
Dopisujcie swoje pomysły :)

wtorek, 3 grudnia 2013

Nurtujące pytania, część I – gdzie?

Są takie pytania, które na archeologa działają rozgrzewająco. Usłyszane po raz setny wyzwalają gromy z oczu oraz narażają pytającego na uszczerbek na zdrowiu a pytanego na psychice. Archeolog narażony jest na nie w każdej minucie swojej pracy zawodowej, a często także i po godzinach. Numerem jeden na top liście takich pytań jest nieśmiertelne: skąd wiecie, gdzie kopać? Nie ma się co łudzić, to pytanie padnie zawsze, dlatego każdy archeolog przed wyjazdem w teren powinien przygotować sobie gotowca i przećwiczyć kilka razy przed lustrem.  

Podstawowa odpowiedź na to pytanie to „po to studiowałem 5 lat, żeby wiedzieć”. Niestety nie wszystkich to satysfakcjonuje. Drążą temat. Osaczony archeolog, bombardowany pytaniami pomocniczymi, musi wybrnąć z tej sytuacji i jeszcze zachować swoją twarz. Przechodzień chce wiedzieć, oczekuje odpowiedzi krótkiej, zwięzłej i zrozumiałej. A archeologowi przelatują przed oczami wszystkie lata studiów i praktyk, definicje, pojęcia, ćwiczenia terenowe, zakurzone archiwa i najnowocześniejsze osiągnięcia techniki – pojawia się zakłopotanie, jak to ująć w dwóch zdaniach, jak powiedzieć tyle fascynujących rzeczy, żeby słuchacz nie uciekł i nie wezwał egzorcysty. Sytuacja staje się niekomfortowa dla dwóch stron: napięcie oczekiwania niczego nieświadomego laika i przeraźliwe poszukiwanie właściwej odpowiedzi przez archeologa.

A sprawa jest prostsza niż mogłoby się wydawać. Powszechnie wiadomo, że na świecie istnieją dwa podstawowe typy poszukiwań: „wiem, czego szukam, to gdzieś tu było” oraz „tak się tylko rozglądam, jak zobaczę to będę wiedział, czy to to”. W archeologii jest dokładnie tak samo. Jeśli szukamy, dajmy na to, grobu Czyngis Chana musimy zacząć od biblioteki, sięgnąć do literatury przedmiotu: od kronik po opracowania dotychczasowych badań. W takich przypadkach w terenie nie szuka się, a jedynie weryfikuje hipotezy stworzone przy biurku. Natomiast gdy nie mamy aż tak skonkretyzowanych potrzeb badawczych, dysponujemy większą ilością możliwości. Punktem wyjściowym również powinna być kwerenda źródłowa (coraz rzadziej już wykorzystywana) – przeglądamy literaturę związaną z konkretnym miejscem. Krok następny to wycieczka samolotem, a najlepiej helikopterem albo balonem. Z lotu ptaka wprawne oko zauważy każdą nietypową zmianę w terenie lub roślinności, która może wskazywać na to, że „tam coś jest”. Jednak gdy skrzydeł nam brak, bierzemy ekipę studentów i ruszamy z pieśnią na ustach w teren, na powierzchniowe badania terenowe, potocznie zwane powierzchniówkami. Celem wędrówki jest znalezienie tego, co naturalne ruchy ziemi, kret lub orka (w znaczeniu „zabieg agrotechniczny”, nie „waleń”) wywlekły na powierzchnię (np. fragmenty ceramiki). Uzupełnieniem powyższych mogą być badania nieinwazyjne, wykonane za pomocą nowszej (niż student) technologii. To już są bardzo skomplikowane sprawy, czyli geofizyczne metody prospekcji, wykorzystujące zmiany przewodnictwa prądu elektrycznego oraz natężenia pola magnetycznego między obiektem a otoczeniem; oraz metoda fosforanowa – badanie zawartości fosforu w glebie (jego obecność może wskazywać na występowanie osadnictwa). Praktycznie za pomocą powyższych metod można dosyć dokładnie określić zasięg stanowiska, a dzięki zebranemu w trakcie powierzchniówek materiałowi – wstępnie określić jego chronologię.
W tym miejscu warto wspomnieć o AZP, czyli Archeologicznym Zdjęciu Polski. Jest to akcja, zainicjowana w 1978 roku, mająca na celu stworzenie mapy stanowisk archeologicznych na terenie Polski. Przedsięwzięcie to koordynowane jest przez wojewódzkich konserwatorów zabytków, a aktualna baza danych znajduje się w Narodowym Instytucie Dziedzictwa (więcej informacji na stronie NID).   

Należy przy tym pamiętać, że wszelkie poszukiwania w terenie traktowane są jako badania archeologiczne i jako takie podlegają określonym przepisom. Każdy, nawet archeolog z uprawnieniami, musi mieć na nie zezwolenie wojewódzkiego konserwatora zabytków (art. 36 Ustawy z dn 23 lipca 2003 o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami), a niezastosowanie się do przepisu traktowane jest jako wykroczenie, za które ustawa przewiduje określone konsekwencje (art. 111). 
A.L.

sobota, 30 listopada 2013

Czym właściwie zajmuje się archeologia?

Pytanie to jest tak banalne, że nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. Zacznijmy od początku, jak w każdej poważnej encyklopedii.

Samo słowo powstało oczywiście z greckiego ἀρχαῖος, czyli dawny, stary i λογία, czyli mowa, nauka – a zatem (taaaa daaaaam): nauka o czymś dawnym. Tym czymś jest, rzecz jasna, człowiek, jego przeszłość kulturowa i społeczna, wszelka działalność materialna oraz niematerialna. Proste, prawda? Niestety to nie wszystko. Sprawę komplikuje nauka zwana historią, która rości sobie prawa do tego samego obiektu badań. Czyżby zatem  archeolog to historyk tyle, że w zakurzonym ubraniu? Nie do końca. Granicą pomiędzy archeologią i historią jest baza źródłowa. I tylko ona, ale też nie zawsze.

Zgodnie z wszelkimi wytycznymi, historia obejmuje dzieje człowieka od momentu pojawienia się źródeł pisanych, które stanowią punkt wyjścia do wszelkich badań. Archeologia natomiast opiera się na wszystkich pozostałych wytworach ludzkiej pomysłowości. Archeolog zatem powinien zadowolić się tymi kilkudziesięcioma tysiącami lat do momentu (jeszcze niezbyt dokładnie ustalonego), gdy pierwszy człowiek postawił pierwszą koślawą literę (tutaj pewnie pojawią się kontrowersje, więc wyjaśniam, że dla potrzeb tego wpisu słowo „litera” to daleko idące uproszczenie tematu). Ale nie! Mało mu! Archeolog objął w posiadanie starożytność, średniowiecze, nowożytność i wpycha się uparcie do współczesności. Z pomocą przychodzi mu Ustawa z dnia 23 lipca 2003 r. o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami, która zabytek archeologiczny (czyli przedmiot badań archeologa) definiuje jako „zabytek nieruchomy, będący powierzchniową, podziemną lub podwodną pozostałością egzystencji i działalności człowieka, złożoną z nawarstwień kulturowych i znajdujących się w nich wytworów bądź ich śladów albo zabytek ruchomy, będący tym wytworem” (art. 3 tejże ustawy) – czyli wszystko!!! Można się nawet spierać, czy źródło pisane jest zabytkiem archeologicznym – przecież jest wytworem działalności człowieka, i to bezdyskusyjnie. Albo Stadion Narodowy. Oczywiście pozostaje jeszcze otwarta kwestia, czy archeolog ma prawo badać obiekty pochodzenia rzekomo kosmicznego (np. piramidy) ;)

Można zatem pokusić się o stwierdzenie, że archeolog zajmuje się badaniem dziejów ludzkości w oparciu o źródła, które są jej wytworem (a może funkcjonująca w czasach słusznie minionych nazwa „historia kultury materialnej” nie była takim złym pomysłem?). Potocznie mówiąc, archeolog to złomiarz, który zbiera i fascynuje się wszystkim tym, co kiedyś ktoś zbudował, zgubił, wyrzucił, zostawił. I nie można postawić mu bariery czasowej – pomijając problemy natury prawnej, tworzenie jakichkolwiek wyraźnych granic w dziejach człowieka jest wielkim nieporozumieniem. W efekcie archeolog jest w tym względzie bezkarny i depcze porządnym obywatelom po piętach. Trudno przewidzieć jak daleko zajdzie za kilka lat i czym się będzie zajmować. Obecnie wydaje się, że zatrzymał się kilkadziesiąt lat przed chwilą obecną i dopiero nieśmiało się rozgląda po XX wieku.

Wciąż jednak pozostaje delikatna kwestia relacji archeologa z historykiem. Przedmiot badań ten sam, źródła badań poniekąd te same, ale jednak trochę inne cele naukowe. W skrócie można malowniczo ująć to tak: historyk bada, skąd, dokąd i po co idzie człowiek, a archeolog – jak jest ubrany i co ma w walizce. A ponieważ środki materialne mają często wpływ na działania (i odwrotnie), to ciężko jest wydzielić ostrą granicę pomiędzy tymi dwiema dziedzinami. Prawda, niekiedy trudna do zaakceptowania, jest taka, że historyk i archeolog mogą, a nawet powinni wzajemnie się uzupełniać (i tu rozlega się po sali cichy, triumfalny chichot kamieniarzy).
A.L.

czwartek, 28 listopada 2013

To, czego nie chcecie wiedzieć o archeologii

Zadziwiające jest, jak wiele osób „kiedyś” marzyło o tym, by być archeologiem. Z różnych powodów, oczywiście. Jedni chcieli odkrywać złote skarby, inni podróżować po świecie, dotykać tajemnic przeszłości czy przynajmniej chodzić po lasach z wykrywaczem metalu. Taka jest prawda, tak rozumieją archeologię ludzie wychowani na przygodach Indiana Jones’a czy innych mumiach, książkach przygodowych oraz albumach o Starożytnym Egipcie. W większości, rzecz jasna, nie uogólniam. Niektórzy wyrośli z dziecięcych marzeń, nieliczni rozpoczęli studia archeologiczne, a pozostali wciąż w skrytości ducha śnią o awanturniczych przygodach, sławie odkrywcy i dreszczyku emocji, wywołanym uchyleniem drzwi sprzed kilku tysięcy lat. I tu pojawia się problem, bo archeologia to nie jest romantyczne życie samotnego podróżnika, wykopaliska nie polegają na naciśnięciu przycisku w ścianie i unikaniu starożytnych pułapek, a sława i prestiż… no cóż ;)

Trudno w to uwierzyć, dopóki nie weźmie się do ręki pierwszego z brzegu podręcznika do archeologii. Wytyczanie wykopu, niwelacje, plantowanie, dokumentacja i kilka fragmentów ceramiki. A gdzie tu magia, gdzie poezja, gdzie Święty Graal? Nie ma. Słowo honoru, znam kilka osób, które przez to rzuciło studia! Poczuli się oszukani. Zamiast tajemnicy nieśmiertelności i magicznych zaklęć zbawiających świat, musieli uczyć się, jak zrobić analizę statystyczną materiału ceramicznego z miejscowości, o której istnieniu nikt nawet nie wie. Nie lepiej sytuacja wygląda w odniesieniu do tzw. opinii publicznej. Po pierwsze: przyzwyczajonego do piramid i klątw faraonów obywatela ciężko przekonać, że obsydianowe zbrojniki (a cóż to w ogóle jest?) w centralnej Polsce to przełomowe odkrycie. A po drugie: trudno się temu dziwić. Czy Indiana Jones ścigany przez tajemniczych asasynów przedzierałby się przez mazowieckie puszcze, by wydobyć z ziemi kawałek krzemienia, którym ktoś kiedyś ścinał trzcinę?

Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy: archeologia to mozolne przesiewanie na sicie hektarów piasku, rysowanie tysiąca śladów po słupach, stanie kilkaset godzin przy niwelatorze, wreszcie mycie kilogramów fragmentów ceramiki, z których większości i tak nie sklei się w naczynie (a ręce śmierdzą po tym, jak nie wiem co) oraz podpisywanie ich tuszem, a na koniec pisanie grubego opracowania stanowiska, które przeczyta kilka osób w kraju (a rodzina nie będzie się tym nawet chwalić przy świątecznym stole). Zabytków nie szuka się w malowniczych ruinach czy w tajnych katakumbach pięknych katedr. Archeolog najczęściej jedzie do zapomnianej przez świat wioski, w pole, do lasu. Jest zdany na siebie i swoją ekipę. I panią z miejscowego sklepiku. Pracuje w upale i w śniegach, kopie w błocie i glinie, albo zeschniętym na kamień lessie. Ogania się od kleszczy, komarów, much (much jest z każdym dniem coraz więcej) i wędrownych psów. Bolą go kolana, bark i głowa. Rzadko bywa atrakcyjny: latem ma poparzoną słońcem skórę, zimą katar do pasa, a cały rok bąble na dłoniach, kurz na twarzy i brudne włosy. To właśnie jest prawdziwy, z krwi, kości i potu, archeolog. To on porzuca swoją rodzinę (na wiele miesięcy pracy w terenie i długie wieczory pracy w gabinecie), aby odkryć dla świata kilka kilogramów potłuczonych garnków, tony kamieni, jeden szklany paciorek, a jak szczęście dopisze to i jakąś brązową szpilę. A gdy już odbierze z drukarni swoje wypieszczone opracowanie, wypije z kolegami w gabinecie za swój sukces lampkę wina owocowego i wieczorem w kąciku będzie łykał gorzkie łzy, bo ci z katedry średniowiecza odkryli właśnie cały miecz w latrynie.
A.L.