Zadziwiające jest, jak wiele osób „kiedyś” marzyło o tym, by
być archeologiem. Z różnych powodów, oczywiście. Jedni chcieli odkrywać złote
skarby, inni podróżować po świecie, dotykać tajemnic przeszłości czy
przynajmniej chodzić po lasach z wykrywaczem metalu. Taka jest prawda, tak
rozumieją archeologię ludzie wychowani na przygodach Indiana Jones’a czy innych
mumiach, książkach przygodowych oraz albumach o Starożytnym Egipcie. W
większości, rzecz jasna, nie uogólniam. Niektórzy wyrośli z dziecięcych marzeń,
nieliczni rozpoczęli studia archeologiczne, a pozostali wciąż w skrytości ducha
śnią o awanturniczych przygodach, sławie odkrywcy i dreszczyku emocji,
wywołanym uchyleniem drzwi sprzed kilku tysięcy lat. I tu pojawia się problem,
bo archeologia to nie jest romantyczne życie samotnego podróżnika, wykopaliska
nie polegają na naciśnięciu przycisku w ścianie i unikaniu starożytnych
pułapek, a sława i prestiż… no cóż ;)
Trudno w to uwierzyć, dopóki nie weźmie się do ręki pierwszego z brzegu podręcznika do archeologii. Wytyczanie wykopu, niwelacje, plantowanie, dokumentacja i kilka fragmentów ceramiki. A gdzie tu magia, gdzie poezja, gdzie Święty Graal? Nie ma. Słowo honoru, znam kilka osób, które przez to rzuciło studia! Poczuli się oszukani. Zamiast tajemnicy nieśmiertelności i magicznych zaklęć zbawiających świat, musieli uczyć się, jak zrobić analizę statystyczną materiału ceramicznego z miejscowości, o której istnieniu nikt nawet nie wie. Nie lepiej sytuacja wygląda w odniesieniu do tzw. opinii publicznej. Po pierwsze: przyzwyczajonego do piramid i klątw faraonów obywatela ciężko przekonać, że obsydianowe zbrojniki (a cóż to w ogóle jest?) w centralnej Polsce to przełomowe odkrycie. A po drugie: trudno się temu dziwić. Czy Indiana Jones ścigany przez tajemniczych asasynów przedzierałby się przez mazowieckie puszcze, by wydobyć z ziemi kawałek krzemienia, którym ktoś kiedyś ścinał trzcinę?
Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy: archeologia to mozolne przesiewanie na sicie hektarów piasku, rysowanie tysiąca śladów po słupach, stanie kilkaset godzin przy niwelatorze, wreszcie mycie kilogramów fragmentów ceramiki, z których większości i tak nie sklei się w naczynie (a ręce śmierdzą po tym, jak nie wiem co) oraz podpisywanie ich tuszem, a na koniec pisanie grubego opracowania stanowiska, które przeczyta kilka osób w kraju (a rodzina nie będzie się tym nawet chwalić przy świątecznym stole). Zabytków nie szuka się w malowniczych ruinach czy w tajnych katakumbach pięknych katedr. Archeolog najczęściej jedzie do zapomnianej przez świat wioski, w pole, do lasu. Jest zdany na siebie i swoją ekipę. I panią z miejscowego sklepiku. Pracuje w upale i w śniegach, kopie w błocie i glinie, albo zeschniętym na kamień lessie. Ogania się od kleszczy, komarów, much (much jest z każdym dniem coraz więcej) i wędrownych psów. Bolą go kolana, bark i głowa. Rzadko bywa atrakcyjny: latem ma poparzoną słońcem skórę, zimą katar do pasa, a cały rok bąble na dłoniach, kurz na twarzy i brudne włosy. To właśnie jest prawdziwy, z krwi, kości i potu, archeolog. To on porzuca swoją rodzinę (na wiele miesięcy pracy w terenie i długie wieczory pracy w gabinecie), aby odkryć dla świata kilka kilogramów potłuczonych garnków, tony kamieni, jeden szklany paciorek, a jak szczęście dopisze to i jakąś brązową szpilę. A gdy już odbierze z drukarni swoje wypieszczone opracowanie, wypije z kolegami w gabinecie za swój sukces lampkę wina owocowego i wieczorem w kąciku będzie łykał gorzkie łzy, bo ci z katedry średniowiecza odkryli właśnie cały miecz w latrynie.
A.L.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz