piątek, 20 grudnia 2013

Dobry archeolog i zły archeolog

O archeologach czyta się w gazetach, czasem słyszy się w wiadomościach, niekiedy też w opowieściach znajomych. Na co dzień rzadko kto ma z nimi kontakt, częściej korzysta się z usług elektryka, fryzjera czy nawet jasnowidza, niż archeologa. Nie wiadomo, jaki jest, jak wygląda, czego się po nim spodziewać. Przychodzi znikąd by raz na jakiś czas wywrócić życie do góry nogami, a to niesamowitym odkryciem, a to swoją nachalnością przy budowie dróg i autostrad, by znów odejść, nie wiadomo gdzie. Archeolog to prawie taki mityczny stwór: powiadają, że istnieje, ale tylko nieliczni spotkali osobiście. Jako element tajemniczy, który jedną nogą i dwoma rękami jest w przeszłości, wzbudza w ludziach zainteresowanie. A ze względu na to, czym się zajmuje (lub raczej: czym się zajmuje w opinii społeczeństwa), wzbudza w obywatelach najróżniejsze emocje, od fascynacji graniczącej z uwielbieniem, przez litość i współczucie, aż po paniczny lęk i zdecydowaną niechęć.
 
Żeby cieszyć się uznaniem i respektem, a także mieć szanse na awans na idola a nawet zdobyć autorytet, archeolog musi spełniać trzy istotne warunki. Po pierwsze musi być daleko, najlepiej w Egipcie albo Ameryce. Po drugie – musi odkryć nieodkryty dotąd grobowiec/pałac/świątynię, z kilkoma kilogramami czystego złota oraz kamieniami szlachetnymi. Żeby tego dokonać, i tak musi być daleko, bo według tzw. opinii publicznej u nas nie ma nic godnego odkrywania. Czyli warunek pierwszy i drugi może spełnić „za jednym zamachem”. Warunek trzeci jest opcjonalny, dwa pierwsze już wystarczą by przykuć uwagę i wywołać błysk zaciekawienia w oczach. Trzeci natomiast może wznieść archeologa na wyżyny i sprawić, by artykuł o nim w gazecie publicznej był dłuższy niż jeden akapit – musi odkryć coś, co zmienia dotychczasowy pogląd na jakąś rzecz. Istotne jest przy tym również to, czym ta rzecz jest. Nie należy mieć raczej większych nadziei na powstanie własnego fanklubu, po udowodnieniu tezy, że produkowano również specjalne pięściaki dla leworęcznych. To musi być coś naprawdę wielkiego i najlepiej, żeby dotyczyło całego świata, choćby to był jego koniec.

Niestety nieliczni mają szansę na zajęcie miejsca w tej grupie wielbionych i napawających rodaków dumą – po prostu na świecie jest coraz mniej nieodkrytych grobowców ociekających złotą biżuterią. Większość archeologów pozostaje w kraju i wykonuje tutaj swoje obowiązki, najczęściej wynikające z Ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami. Można by rzec – na swoje nieszczęście. Właśnie ta grupa archeologów wchodzi w interakcję ze społeczeństwem, zwykłym szarym obywatelem. I właśnie ta grupa obala mity o pięknym, młodym, wysportowanym poszukiwaczu Świętego Graala i ponętnej acz szalenie inteligentnej badaczce posągów z czasów przedchrześcijańskich. Archeolodzy ci nie szukają poematów Homera zapisanych językiem prasłowiańskim, ani nawet dowodów na istnienie wysokorozwiniętej cywilizacji z czasów przed założeniem Rzymu. Oni wykopują kawałki potłuczonych doniczek i garnków (w jakich babcia jeszcze mąkę trzymała) tylko po to, aby opóźnić rozwój infrastruktury w kraju! I to pół biedy, że gdzieś wstrzymali wylanie asfaltu na kolejnej autostradzie, gorzej gdy panoszą się na ulicy przy ulubionej piekarni, a nawet w prywatnym ogródku, bo szwagier zgłosił, że chce fundament zrobić pod altankę! Szwagier się denerwuje, bo już zaczął organizować imprezę imieninową a tu prace się przedłużają, wykopy się rozszerzają, a jeszcze zapłacić za to musi. I rwie włosy z głowy i rozsiewa ploty o archeologach, że to nie ludzie, że sumienia nie mają, że też akurat musieli u niego znaleźć jakieś cmentarzysko jakichś barbarzyńców, o których on nigdy nie słyszał przecież. Szwagier pożalił się listonoszowi, listonosz pani z kiosku, ona zaś panu, który codziennie rano kupuje u niej gazetę, on powiedział sąsiadce, itd… I wszyscy w całym mieście wiedzą, że imieniny będą skromne, bo gospodarz ma rozorany ogródek i pusty portfel. Przez kogo? Przez tych okropnych archeologów, którzy tylko patrzą, jak uprzykrzyć życie porządnym obywatelom. 

Aby dodać tragizmu do tej sytuacji, można także pokusić się o stwierdzenie, że jeden archeolog może z wroga publicznego stać się dumą narodową, o ile oczywiście zechce w końcu wyjść z tego ogródka szwagra i pojechać do Egiptu. 

Opinia publiczna na pstrym koniu jeździ. Aby zyskać jej przychylność, archeolog musi zrobić dla świata coś pożytecznego. Szczepionki nie odkryje, nie znajdzie wody na Marsie, trudno mu też będzie wygrać w konkursie wokalnym (praca w pyle może mieć wpływ na delikatne struny głosowe ;) Może jedynie pokazać cuda-dziwy, jakich nie widzieli mieszkańcy wsi i osad, udowodnić, że tutaj kiedyś też żyli ludzie i to żyli wspaniale albo potykali się o takie same problemy jak my. Czy to jest jednak pożyteczne? Dla przeciętnego obywatela i losów świata – niezbyt. Czy to jest wartościowe? Dla przeciętnego obywatela i na czarnym rynku – jeśli jest ze złota i lapis lazuli. Czy to jest chociaż piękne? Dla przeciętnego obywatela zwiedzającego muzeum – jeśli jest kunsztownie wykonaną biżuterią. 

Smutna prawda jest taka, że jeśli sami archeolodzy nie nauczą społeczeństwo, jak podziwiać ceramikę codziennego użytku, jeśli nie dadzą się poznać pod strzechami, nie pokażą, że nie niosą za sobą zniszczenia i zagłady, to zawsze będą nieproszonym gościem u szwagra.
A.L.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz